O wielkiej lubości Zofijej Filipowiczowej czary czyniącej i za czary skazanej

“Filipowiczowa, jak i inne guślice , w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą”.

Stare księgi lubelskiego sądu zawierają opisy kilkunastu procesów o czary. Bohaterką jednego z nich była Zofia Filipowiczowa – dziewka czeladna u pana Jana Podlodowskiego w Kozicach.

Zofia była służącą nadzwyczaj troskliwą i staranną, toteż szybko zdobyła sobie życzliwość swojego pana. Mimo dużej różnicy wieku pan zapałał do niej afektem. Uboga czeladna czuła się i rządziła w jego domu jak w swoim własnym. Z biegiem czasu stary pan Podlodowski ostygł w zapałach do młodej Zofii, a ta postanowiła temu za wszelką cenę zapobiec. Biegała do guślarek po okolicznych wsiach dopytując się co ma czynić. Jedna z nich doradziła Zofii puścić kilka kropel krwi z serdecznego palca do naczynia z trunkiem i napoić nim jegomości. Inna radziła gołębie serce ususzyć, zetrzeć i spożywać pospołu. Rady te okazały się skuteczne. Pan zawsze z radością powracał do domu do swojej Zofijej, a ta coraz usilniej próbowała nowych praktyk aby stan ten jak najdłużej utrzymać. Niestety po pewnym czasie pan Podlodowski podupadł na zdrowiu. Przejęta tym Zofia gorączkowo szukała pomocy u okolicznych guślarek. Te kazały jej upiec chleb z wetkniętymi weń trzema kłosami żyta. Niestety spalone ziarna żyta nieomylnie wskazywały rychłą śmierć pana. Tak też się stało.

Nowym właścicielem Kozic został syn zmarłego Paweł. Rozzuchwalona czeladna postanowiła swoimi sztuczkami przywiązać do siebie młodego pana. Zabiegi te okazały się jednak bezskuteczne. Służące doniosły panu o praktykach Zofii. Ponieważ młody Podlodowski nie był zbyt troskliwym gospodarzem w jego gospodarstwie źle się działo. Padały bydlęta, chmury gradowe niszczyły zasiewy. Młody pan zrozumiał, że przyczyną śmierci ojca i wszystkich pozostałych niepowodzeń jest przebiegła czeladna i okoliczne guślarki. Rozkazał przeto wyłapać czarownice i wraz z Zofią odstawić przed oblicze sądu wójtowskiego w Lublinie. Sprawa okazała się bardzo zawiła. Sąd postanowił poddać oskarżone trzykrotnej próbie tortur. Na szczęście pomysł ten spotkał się z oburzeniem duchownych i znamienitszych obywateli Lublina. W wyroku sądu miejskiego z 1640 roku możemy zatem przeczytać: “Filipowiczowa, jak i inne guślice , w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą”.

Duch ojca Ruszla

Ojciec Ruszel, dominikanin i doktor teologii, słynący z wielkiej dobroci, pobożności i ascetycznego życia, od kilku dni niedomagał coraz bardziej. Marniał w oczach, a współbracia coraz bardziej niepokoili się o jego stan. Cicho przemykali pod drzwiami celi, w której leżał, a blask świecy oświetlał jego schorowaną twarz. Za murami klasztornymi wierni parafianie gorąco modlili się o zdrowie swego ukochanego ojca.

Ale wyroki boskie były nieubłagane. Wkrótce parafianie i zakonnicy szczerze opłakiwali zmarłego. Następnego dnia po egzekwiach jeden z zakonników odkrył z przerażeniem, że ciało ojca Ruszla zniknęło. Parafianie zaczęli szeptać, że to sam pan Bóg zabrał swego sługę do nieba. I oto w kaplicy nazwanej imieniem ojca Ruszla zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Nawet najodważniejsi bracia nie potrafili ukryć drżenia rąk, gdy nagle zaczynały grać organy i gdy na korytarzach spotykali cień sylwetki. Pochylali głowy i głośno się modlili, czując na twarzy chłodny podmuch lub widząc zjawę. I trwało to dwa wieki.

Kiedy w 1863 roku wojska carskie zajęły klasztor, dwaj żołnierze wbiegli do budynku i zamarli. Z naprzeciwka nadchodziła zjawa. Jeden żołnierz uciekł z krzykiem trwogi, drugi strzelił do upiora z karabinu. Kula utkwiła w ścianie. Gdy opowieściami wojskowych zajęła się komisja śledcza, odkryto w ścianie wnękę, a w niej ludzki szkielet. Na zaciśniętych kościach dłoni wisiał różaniec i szkaplerz ojca Ruszla.

Koziołek w herbie Lublina

Na przełomie XIII i XIV wieku lubelscy mieszczanie zabiegali o prawa miejskie. Jednak nijak nie mogli dostać się do panującego wówczas księcia Władysława Łokietka zajętego tłumieniem buntu mieszczan krakowskich i sandomierskich. W końcu nadarzyła się okazja, bo książę szukał stronników i do Krakowa pojechała kilkuosobowa delegacja posłów. Łokietek przyjął ich bardzo życzliwie, wysłuchał opowieści o mieście, dowiedział się jak to podczas najazdu Tatarów ocalała koza, która wyżywiła w wąwozie wiele dziatek i przyrzekł posłom przywilej lokacyjny. Pozostało jedynie nadać herb nowemu miastu. I tu książę wraz z posłem dominikaninem uradzili, że w herbie powinna znaleźć się koza na pamiątkę tatarskiego najazdu oraz winnica. Herb miał zaprojektować i namalować krakowski herbator Mikołaj. Ale herbator pijaczyna gdzieś zaginął i lubelscy wysłannicy dotarłszy w końcu do jego domu po odbiór dzieła dostali jakieś zapakowane malowidło. Gdy je w drodze rozpakowali, przerazili się, że sprowadzą hańbę na miasto – ujrzeli bowiem starego długowłosego capa obżerającego się winogronami. Nie mieli racji, mieszczanie tak cieszyli się z nadania praw miejskich, że na herb nie zwrócili w ogóle uwagi.

Kamień katowski

Jedną z osobliwości lubelskich jest kamień nieszczęścia, o którym krąży makabryczna legenda. Obecnie kamień ten – istny prześladowca ludzkości, spoczywa dalej na rogu cichej uliczki Jezuickiej i  szczerzy do przechodniów
szczerbę po katowskim toporze.

Pochodzi on podobno ze Sławinka pod Lublinem. Na początku XV-go wieku „urzędował” on na placu Bernardyńskim, dawnym placu Straceń,  jako podstawa pod pień dębowy,  ociekający krwią skazańców. Zdarzyło się raz, że kat ściął głowę niewinnego człowieka, z takim rozmachem, ze pień rozłupał się na połowę,  a topór wyszczerbił w kamieniu głęboki wyłom.

Potem ktoś go przytoczył na plac przy ul. Rybnej.  Pewnego dnia szła tędy kobieta z dwojakami, niosąc dobry obiad mężowi pracującemu przy budowie.  W pobliżu kamienia potknęła się i upadła, rozbijając garnki na jego powierzchni. Zapach okraszonej zupy przynęcił kilka wałęsających się psów, które rzuciły się na żer,  oblizały kamień skrupulatnie i wszystkie padły nieżywe.  Widok martwych zwierząt wywołał niezwykłą sensację,  a plac otrzymał nazwę Psiej Górki.

Z czasem przekonali się ludzie,  że dotkniecie kamienia ręką, lub bosą stopą wytwarza kontakt miedzy nim a człowiekiem, sprowadzając nieszczęście.     Złakomił się na kamień pewien piekarz i użył go do pieca budującej się piekarni. Wkrótce śmiałek spalił się w tym piecu, zamknięty przez własną żonę i adorującego ją czeladnika.

Zły kamień wrócił na Psią Górkę i oślepił murarza, który z zawziętością uderzył go młotem. Wkrótce na tym placu, sumptem Mikołaja Łosia z Grodkowa, przystąpiono do budowy kościoła Trynitarzy. Po wybudowaniu murów przyszło ludziom na myśl, aby wtoczyć kamień do kościoła i użyć go przy budowie ołtarza. Wkrótce okazało się , że pomimo wzniesienia budynku i dzwonnicy kościół nigdy nie zostanie skończony, bo brakło funduszów na dokończenie wnętrza. Mury kościoła w kilkadziesiąt lat później zakupił Paweczkowski i usunąwszy kamień, przerobił gmach na pałac dla siebie, który dotąd stoi na Psiej Górce.

Na początku był lin

Piękne było słońce, może majowe albo lipcowe. Okolice naszego grodu, który jeszcze nie miał nazwy, tonęły w zieleni. Czysta i bystra Bystrzyca wartko szemrała wśród wzgórz. – Hej, rybacy, co to za gród? – zapytał książę, który wraz ze swą drużyną zatrzymał konie nad rzeką. Zeskoczył z siodła, rzucił giermkowi lejce i podszedł do ludzi stojących przy łodziach. Tamci zamarli ze zdziwienia, bo niezbyt często możni panowie zatrzymywali swe konie nad Bystrzycą. – Nie wiemy panie – wydukał najodważniejszy. – A, to i wy też w podróży? – zainteresował się książę. – Nie, panie, mieszkamy w grodzie, ale on nie ma nazwy – wyjaśnili rybacy, podziwiając bogaty strój gości i bogate końskie uprzęże.

Na to książę postanowił, że owo miejsce nad Bystrzycą będzie się nazywało tak, jak ryba wyłowiona z rzeki. Kazał zarzucić sieci. Rycerze stali na brzegu i patrzyli. Gdy wyciągnięto niewód, były w nim dwie ryby – szczupak i lin. I rzekł książę, ucinając spór, który natychmiast wybuchł na brzegu: szczupak jest wilkiem rzecznym, nie chcę, aby mieszkańcy tej osady tacy byli, lin zaś to ryba łagodna, więc wybierając z dwojga… zaraz, zaraz szczupak lub lin… niech ten wasz gród lub-linem się zwie. I zadowolony książę wyjechał z Lublina.

Nieszczęsna Rusałka

Budynek letniego teatru chętnie wynajmowano na cyrkowe przedstawienia. Zawsze były na nich komplety. Józio, bo chyba tak było paniczowi na imię, często tu z kolegami zaglądał. Na całe życie zapamiętał wieczór, kiedy w teatrze występowała przejezdna grupa akrobatów. Światło naftowych lamp odbijało się w wyszywanych cekinami kostiumach pięknych dziewcząt śmigających na trapezach pod kopułą teatru. I nagle Józio zobaczył coś bardziej migotliwego niż cekiny i gwiazdy. To były oczy jednej z akrobatek, kruczowłosej piękności o scenicznym pseudonimie Inez. I zakochał się młodzian z Lublina w cyrkowej artystce. Chadzali na spacery przy blasku księżyca. Józio gorąco zapewnił dziewczynę o swym dozgonnym uczuciu. I serce pięknej Inez odwzajemniło uczucia panicza z Lublina. Każdego świtu tuż po rozstaniu z ukochanym, dziewczyna z trwogą odliczała, jak niewiele dni zostało już do końca kontraktu. – Wyjadę i o mnie zapomni – zamartwiała się. W końcu podjęła decyzję. W wieczór przed ostatnim występem oznajmiła wybrankowi: – Zdecydowałam, możesz przedstawić mnie mamusi – zostaję.

Panicz był bliski omdlenia, ale nie z powodu nadmiaru uczuć spełnionych, tylko z powodu perspektywy poinformowania rodzicielki, że oto jej wychuchany jedynak wybrał sobie latawicę bez majątku i reputacji. Wyjaśnił więc słodkiej Inez, że nie musi się tak dla niego poświęcać i łamać sobie scenicznej kariery. – Będę cierpiał straszliwie – cedził słodko nikczemnik – ale będę dzielny. Inez popatrzyła na panicza strasznym wzrokiem i zniknęła. A w czasie ostatniego występu, gdy szybowała pod samym teatralnym dachem, zamiast chwycić trapez – runęła w dół.

Dusza nieszczęsnej samobójczyni zamieniła się w rusałkę, skąd nazwa całej dzielnicy się wzięła. A do dziś w tutejszych zakamarkach słychać bełkoty, pojękiwania i westchnienia. Zwłaszcza latem mężowie giną tu na całe noce i weekendy.

Tajemniczy skarb

Noc była ciemna jak smoła, a wiatr przetaczał nad Lublinem ulewę. Gdy kolejny piorun strzelił, oświetlając trupim blaskiem rynek, oświetlił także stojący przed ratuszem wóz. Zdumieli się wszyscy, którzy przed burzą schronili się do ratusza, bo bramy miasta dawno już były zamknięte i żaden wóz nie mógł wjechać. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy zobaczyli, że wóz zaprzężony w dwa ukraińskie woły był bez woźnicy. Na wozie stała skrzynia. Gdy pachołkowie ciężko dysząc, wnieśli ją do wnętrza i odbili skobel, aż odskoczyli z wrażenia. Po brzegi wypełniona była złotem i kosztownościami. Na wierzchu leżał list adresowany do Jakuba Kwanty. Tego samego, który wraz z Mikołajem synem Krystyna i Maciejem Kuminogą podarowali bernardynom ziemię pod murowany kościół. Natychmiast jeden z mieszczan wybiegł przed Ratusz sprawdzić, czy coś jeszcze na wozie nie zostało. Nie zobaczył ani wozu, ani wołów. A bramy miasta nadal były zamknięte.

– Skarby te przekazuję na dokończenie budowy świątyni – odczytał Mikołaj, któremu słudzy dostarczyli pismo. I tak to dzięki tajemniczej skrzyni dokończono budowę kościoła i klasztoru. Stoją one po dziś dzień przy placu Wolności.

Piękna złotniczanka

Nazwała się Helenka. A może Tereska? Wstawała bardzo późno, bo bardzo późno kładła się spać. Ale gdy tylko otwierała okienko na piętrze kamienicy pod numerem 4 przy Złotej, ruch na ulicy zamierał. Przechodnie przystawali i patrzyli, czy jasna główka pojawi się w oknie lub błyśnie skrawek bielizny. Tereska! Tereska! Niosło się po Złotej. Tak wykrzykiwali psotni chłopcy ganiający się po uliczkach. Oni też chcieli choć na chwilę zobaczyć śliczną córkę złotnika. Ojciec miał na parterze sklep i jak większość rzemieślników mających tutaj swoje warsztaty, wyrabiał piękne złote pierścionki, zausznice i zapinki.

Tereska przeciągała się leniwie w puchowych piernatach i śmiała się perliście. Córeczka była oczkiem w głowie ojca, który głuchy był na gderanie rożnych jejmościanek przychodzących do jego pracowni. – Jak jeszcze raz zobaczę, że mój mąż się dziwnie zachowuje, jak przechodzimy koło waszego domu, to tej waszej pannicy kudły powyrywam – krzyczały na biednego złotnika. – Jak jeszcze raz zobaczę mojego syna wybiegającego nad ranem z waszej bramy, to tej pięknej Teresce kości porachuję! – dokładały inne.

Bo chyba tylko tatulek nie wiedział, że nocami do pięknej panienki przemykają starsi i młodsi panowie. Zaś młoda dama miała tak wielu adoratorów, ponieważ każdemu z nich zapewniała pełną dyskrecję. Wchodzili jedną bramą a wychodzili drugą, nigdy się nie spotykając. Jedynym świadkiem nocnych schadzek w pokoju na piętrze Domu Złotnika był złoty kogucik na Wieży Trynitarskiej. Który do dziś dnia pieje tylko wówczas, gdy przez bramę przechodzi jakiś wierny mąż.

Sąd diabelski

Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał.

Podanie o Sądzie Diabelskim jednym z głośniejszych epizodów z dziejów lubelskiego Trybunału Koronnego.  W roku 1637 w Trybunale toczył się proces ubogiej wdowy z bogatym magnatem. Sędzia rozpatrujący tę sprawę wydał wyrok korzystny dla magnata, niesprawiedliwie krzywdzący wdowę. Rozżalona kobieta zawołała z wielkim uniesieniem, że gdyby ją diabli sądzili, a nie ludzie, to sprawiedliwszy wyrok by wydali.

Tej samej nocy pisarz trybunalski usłyszał ruch pojazdów przed gmachem, a po chwili na schody weszli nieznajomi sędziowie w pąsowych szatach. Kazali sobie otworzyć salę rozpraw, po czym obsiedli stół prezydialny i wywołali sprawę wdowy.  Jeden z nich stanął jako obrońca oskarżonej wdowy. Przestraszony pisarz  zauważył, że spiczaste rysy i złe oczy sędziów mają w sobie coś diabelskiego, a ich krucze włosy maskują ukryte rogi. Istotnie byli to szatani, których Bóg zesłał na powtórne osądzenie sprawy.

Zaczęło się rozpatrywanie akt. Oskarżyciel opisywał przychylnie pretensje magnata. Popłynął wodospad fałszywych słów. Kiedy przebrzmiał ich kuszący dźwięk, sędziowie udali się na naradę. I oto pisarz struchlał, usłyszał bowiem wyrok na  korzyść wdowy, a wtedy Chrystus Trybunalski zapłakał krwawymi łzami nad złością ludzką od szatańskiej gorszą i odwrócił głowę.   Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał.

Nazajutrz wiadomość o nocnej wizycie w Trybunale rozeszła się szybko po mieście, gromadząc na Rynku trwożne tłumy ciekawych. Niesprawiedliwi sędziowie, spiesząc na nową sprawę, na oczach urągającego im tłumu, połamali nogi na schodach trybunalskich,.  Widząc w tym dopust obrażonego Boga, zgromadzeni wezwali kapłanów i Cudowny Krucyfiks został procesjonalnie przeniesiony do kaplicy w Kolegiacie, gdzie odbyło się uroczyste nabożeństwo błagalne.

Gdy po upływie dwustu lat Kolegiatę św. Michała przeznaczono do rozbiórki, pamiętny Krucyfiks zawitał  do Katedry i gości tam dotąd w zacisznej kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, w otoczeniu mnóstwa wdzięcznych serc ludzkich z wszystkich czasów, przypominając wiernym dawny Cud w sali Trybunalskiego Sądu.   Zabytkowy stół z wypalonym śladem diabelskiej ręki zachował się dotąd i bywa oglądany przez wycieczkowiczów w muzeum na Zamku lubelskim.